niedziela, 3 listopada 2013

Rozliczenie z Kanadą

Napisałam jakoś w lecie do przyjaciółki mejla, bo zdziwiona była że wracamy...

"To jest wszystko bardzo wielowymiarowe. Mnóstwo czasu mam żeby sobie przemyśliwać życie jak gonię za maluchem po parkach ;). Potem tylko trochę mi tego czasu brakuje, żeby to spisać ;-).

Wiesz ja też, jak wielu, czułam się w naszej ojczyźnie stłamszona. Remont mieszkania, zmęczenie pracą, Kuba, który wymagał i nadal wymaga ciągłego zabawiania, takie hiperaktywne dziecko. I wydawało mi się, że jak wyjedziemy gdzieś, to będzie inaczej. Jesień, która za szybko przyszła i zamknęła nas w czterech ścianach. Brud na ulicach i pod oknem nowego/ starego mieszkania, sypiący się gruz albo brudny topniejący śnieg Panie w okienkach doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Autobusem brzydziłam się gdziekolwiek podjechać. Idąc z wózkiem miałam ochotę na każdej ulicy dzwonić po straż miejską, bo co jeden kierowca, to większy palant A jak pewnego dnia poszłam pobiegać i ledwo wróciłam, bo właśnie sezon grzewczy się zaczął i smog taki usiadł, że wizualizacja Qbka i moich płuc przyprawiła mnie o mdłości... to już byłam tak zdeterminowana, że miałam ochotę jechać prosto na lotnisko.

Perspektywa zmiany wydawała się wyleczyć wszystko, łącznie z brakiem na intymność, i brakiem czasu dla siebie i wszystko to co nagle znika jak się pojawia ten/ta/to lub ci trzeci. I to już chyba tak zawsze będzie, że trawa u sąsiada jest bardziej zielona...

I jest pięknie, trawa jest bardziej zielona, bo dużo deszczu pada i dbają diabelnie i psy na nią nie robią i powietrze ma lepsze do fotosyntezy i jak kawałek ludzie zadepczą to potem wymieniają ten kawałek i jak to nie pomoże to karteczkę dadzą, żeby nie deptać i psów nie wypuszczać. I pełno miejsc gdzie można usiąść, odpocząć, pooddychać, popatrzeć na wodę, na drzewa, na kwiaty, i żaden samochód nie wjedzie na teren zielony i jeszcze nawet nie pomyślisz, że chcesz przejść przez ulicę, a już się zatrzymuje sznur samochodów, i uśmiechną się do ciebie. Pięknie jest.

Tylko, miejsce to nie wszystko. 

Patrzę sobie na grupki znajomych bibakujące na plaży, pykające w siatkę, piknikujące w parku i smutno mi się robi że my sami. I jest nam w trójkę fantastycznie, ale chciałoby się tym "fantastycznie" jeszcze z kimś podzielić. I mam znajome mamy z dzieciakami, ale to jakieś takie płytkie. Bardzo życzliwe, słoneczne i dzieciowe, ale jak potrzebuję faktycznie pogadać to idę do Magdy. Co za szczęście, że Magda jest tu z nami.

Przeglądam oferty z ogłoszeniami i wiem, że to strata czasu. Rozmawiam z babeczką z agencji pracy tymczasowej i mam świadomość, że jeśli cokolwiek mi znajdą to bedzie to stanowisko asystenckie. Tyle, że w HR, bo na inne się nie zgodzę. I ona robi krótki wywiad, zbiera referencje i robi wielkie oczy jak jej opowiadam co się robiło w Polsce. Matko! Przecież to nie było żadne rocket science. Ale co teraz mam zaczynać wszystko od nowa, tak jakbym właśnie studia skończyła, albo nawet trudniej, bo nie mam tych wszystkich kontaktów...

Trzymam na rękach Qbka i gadamy przez Skype z dziadkami i oni klaszczą i on klaszcze, a potem pokazują psy na ostrej a Qba na to "a! a! a!" (czyt. hał, hał, hał) i potem mówimy sobie papa, papa. Zarówno dziadkowie jak i maluch tracą cenny czas bez siebie. I jest to kolejny kamyczek.

Na tyle dojrzałam, żeby Qbę odciąć od pępowiny (lepiej późno... jak to mówią ;)). Ale żeby to zrobić, potrzebujemy pracy dla mnie, dziadków i zaufanej niani dla Qby. I to wszystko mam w Krakowie.

Następny kamyczek to praca Doma, jako przykład tego jak nie powinno się pracować. Więc skoro ani on ani ja nie jesteśmy szczególnie zadowoleni, to trzeba coś z tym zrobić.

I jeszcze jeden kamyczek jest taki, że po prostu, najzwyczajniej w świecie zaczyna (bardzo powoli jeszcze) brakować mi kawy w Bunkrze Sztuki, koncertu w Harrisie, Rynku o świcie zanim oblężony zostanie przez turystów, lunchu w Klimatach Południa, przejścia się gorczańską polaną, wypadu w tatery...

I jeszcze jeden, chyba już ostatni, Kanada to piękny kraj, a British Columbia jest na prawdę Beautiful, ale to tylko albo aż przyroda. Zależy jak na to popatrzeć. W każdym razie tęskno na europejską historią, tradycją i kulturą. Jedyna fajna wystawa na jakiej byłam (oprócz muzeum antropologii, bo jest mega) to tymczasowa Spiegelmana, hehehe :-D.

I nie wiem jak to jest, ale część ludzi na emigracji się odnajduje, ale chyba musi zaklikać na wielu płaszczyznach plus bardzo zależy co się zostawia. A myśmy zostawili piękne życie z rozlicznymi codziennymi frustacjami i wkurzeniami, ale jednak piękne. Więc światopogląd światopoglądem, ale dopóki się samemu nie spróbuje to się nie wie. I jest inaczej niż jak się było za granicą samemu i bez dzieci, bardzo inaczej."

Tak więc polecam :D

Dziękuję i do przeczytania kiedyś, jak wpadnie jakiś sensowny lub bezsensowny pomysł na podzielenie się myślą ;).

Ola

piątek, 18 października 2013

Wracamy doma :D

Już czekamy pod Los Angeles na jutrzejszy dzień i o 16tej czasu lokalnego startujemy do DOMU. Pięknie będzie wrócić i zobaczyć i wyściskać Was wszystkich :D!!!

Do zobaczenia po 20tym października na Studenckiej lub w innych okolicznościach przyrody :).

   :D

Gobliny i anioły

Wyjechaliśmy już z tej zaczarowanej skalnej krainy. Na koniec naszej wycieczki zostawiliśmy sobie same perełki czyli Bryce Canyon i Zion. Po drodze zahaczyliśmy o kilka innych... brak słów by opisać ten świat jak z baśni. I chyba nie tylko my mamy takie skojarzenia, bo nazwy mówią same za siebie...

Goblin Valley State Park

To jakiś absolutny kosmos - Bryce Canyon

Angels Landing w Zion National Park

wtorek, 15 października 2013

Niech żyją Mormoni!

12.10.2012
Dzień zaczęliśmy tradycyjnie bez pośpiechu, kawusia, śniadanko, pogaduchy, ogarnięcie kampera i wczesnym rankiem w południe (hahahaha) ruszyliśmy poszukać łatwej drogi na najbardziej znanej ściance wspinaczkowej koło Moab - Wall Street. Asekurować można z samochodu ;-). 

Pozachwycaliśmy się piaskowcem, dobrym tarciem i pięknymi widokami, zrobiliśmy dróg tyle co kot napłakał i ruszyliśmy w drogę z zamiarem odkrywania kolejnych pięknych terenów, byle nie parków narodowych. No i przejeżdżamy koło jakiejś tablicy "national parks open" i jedziemy dalej….No i co?! No i powoli dociera do nas treść zawarta w tych słowach. Mijamy zjazd na Arches National Park, a tam sznur samochodów na serpentynach prowadzących do parku, więc my ostry skręt i dawaj za nimi. Przy wjeździe uprzejma pani w okienku poinformowała nas, że stan Utah do końca "US government shutdown", sponsoruje parki na swoim terenie. Wow!!!

Niech żyją Mormoni!!! Bo to oni rządzą w Utah. Obecnie to około 60% ludności tego stanu. Przybyli to w 1846 roku, kiedy po prześladowaniach na wschodzie stanów podjęli decyzję o migracji w poszukiwaniu własnego lądu. Dotarli do krainy kanionów, odizolowanej i zamieszkałej jedynie przez plemiona indiańskie. I tu znaleźli swoją "ziemię obiecaną". Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (bo tak brzmi pełna nazwa) założył siedzibę w Salt Lake City i stąd zarządza. Jaki jest rzeczywisty wpływ na politykę - nie wiem. Ale przebolejemy niski procent na piwie kupowanym na ich terenie i brak kasyn w całym stanie ;-).

Teraz to się już rozhulaliśmy tak, że nie ma kiedy nawet pisać o tych wszystkich cudach...


Delicate Arch w Arches National Park

A to wytłumaczenie dla dziwnego kadru poprzedniego zdjęcia. Nazwijmy sobie to zdjatko: "polowanie o zachodzie słońca" ;)

piątek, 11 października 2013

Canyonsland

09.10.2013 Canyonsland
Zjechaliśmy z drogi do Moab, bo zachęciła nas tabliczka Canyon Recreation Area, jakieś 30km przed samym miastem. No i naszym oczom ukazał się prawdziwy dziki zachód: czerwona kamienista i piaszczysta ziemia, pełno skał, a pomiędzy nimi kujące krzewy i hulający pomiędzy nimi ciepły wiatr, wdmuchujący piasek w dziurki nosa. Zjechaliśmy w boczną dróżkę, a tam jak okiem sięgnąć kraina kanionów, całe kaskady urwisk, załomów skalnych, znów wieżyczki, minarety i katedry skalne. Trochę jakbyśmy patrzyli z lotu ptaka na ogromne królestwo skalne.


Królestwo, które w dawnych czasach, mniej więcej tych co świetność Imperium Rzymskiego, zamieszkiwała cywilizacja z wysoko rozwiniętą kulturą i gospodarką. Około XIII w z niewyjaśnionych przyczyn nagle przenieśli się na południe, pozostawiając po sobie tylko budowle ogromnych domostw wykonywanych z kamienia, ziemi i drewna. Potem Królestwo zasiedlili hodowcy bydła, którzy gnali stada przez te labirynty, szukając coraz to nowych pastwisk.





Monument Valley

07.10.2013 Monument Valley
Absolutnie miażdży! Dom plemienia Navajo. Dom księżycowy, święty, surowy i piękny. 
Nazwa nadana przez jednego z pierwszych przyjaźnie nastawionych osadników - Gouldinga, który znalazł sobie sposób na życie, handlując z Indianami. Później, kiedy w 1958 roku powstał Park, w miejscu jego domu utworzono cały kompleks dla turystów, gdzie i my zaparkowaliśmy naszego campera. Park i cały obszar całkiem sprytnie zarządzany jest przez Navajo, którzy w ten sposób kontrolują ruch na swoim terenie, ograniczając dostęp do miejsc kultu, wyznaczając ścieżki i drogi dla ciekawskich oczu przybyszy i co tu dużo mówić, dając pracę i możliwość zarobku "swoim". Prowadzą więc wycieczki, wyrabiają i sprzedają biżuterię, kolorowe tkaniny, obrazki i wszystko co w wyrażeniu "souvenirs" się zmieści. Kultywowany od pokoleń wypas owiec przestał się opłacać i rodziny które to wciąż robią, to raczej z uwagi na tradycję i poczucie niezależności (owce dają im mleko a więc pożywienie, wełnę na odzież itp.) niż intratność przedsięwzięcia.

Cały teren czerwonego piasku i skały piaskowca. Formacje skalne, będące efektem działania wody i wiatru, tworzą niewiarygodne kształty przypominające wieże, konie, wielbłądy, dłonie i co tam wyobraźnia patrzącego podpowie. Nie wolno na nie włazić, więc jest poczucie niedostępności, a przez to "sacrum".




Antelope Canyon

06.10.2013 Antelope Canyon

Chciałoby się śpiewać z zachwytu, albo właśnie usiąść i w ciszy z nabożnością pomodlić lub pomedytować. Jakby się znaleźć w przepięknej katedrze, gdzie tylko słychać przesypujący się przez szczeliny piasek, rozświetlony gdzieniegdzie snopami sączącego się z zewnątrz światła. I pewnie nawet by można tam na chwilę odlecieć, gdyby nie kolejna wycieczka depcząca po piętach i co chwilę to charakterystyczne "pstryk, pstryk, cyk, cyk". Ale nawet dla kilku chwil zachwytu i wydania z siebie "och" i "ach" warto było wsiąść do meleksa i przewieźć się do tego ukrytego w czerwonym stepie kanionu.